+ Odpowiedz na ten temat
Pokaż wyniki od 1 do 4 z 4

Temat: Roland Topor

  1. #1
    JaMajka Kryształ nie człowiek JaMajka Kryształ nie człowiek JaMajka Kryształ nie człowiek JaMajka Kryształ nie człowiek JaMajka Kryształ nie człowiek JaMajka Kryształ nie człowiek JaMajka Kryształ nie człowiek Avatar JaMajka
    Na DoFo od
    Aug 2007
    Wiek
    37
    Postów
    2,367
    Siła Reputacji
    26

    Domyślnie Roland Topor

    Polecam tego pisarza, pisze błyskotliwie, lekko, intrygująco do tego w klimacie czarnego humoru, naprawdę z klasą, bardzo bardzo go lubię Jest również świetnym rysownikiem. Zamieszczam kilka, krótkich opowiadań, polecam książkę: "Cztery róże dla Lucienne" zbiór opowiadań. Książka przy której można przygotować się na wybuchy śmiechu na głos.

    "Wypadek"
    Chrystus zdecydowanym krokiem wstąpił na wody jeziora Genezaret. Apostołowie, wciąż jeszcze z niedowierzaniem, obserwowali stopy Pana. Jezus szedł po wodzie! Nie zanurzał się ani na milimetr! Z oczyma wzniesionymi ku niebu, zdawał się nie pamiętać, gdzie się znajduje.
    Krzyk wyrwał się z piersi Apostołów. Za późno. Jezus nie zauważył skórki od banana. W czasie krótszym, niż to sobie można wyobrazić, poślizgnął się i roztrzaskał czaszkę o grzbiet fali.


    "Jak pies z kotem"
    Człowiek na tratwie żył już tylko nadzieją. Pod skóra wychudłej twarzy rysowały się kości. Z drżących ust dobywało się nieustanne rzężenie. Oczy błyszczały gorączką. Już ponad miesiąc kurczowo czepiał się życia na nędznej wiązce desek. Nagle nowy dźwięk dotarł do jego skołatanej głowy. Zapewne zbliżał się obłęd. Ależ nie! To helikopter powoli nadlatywał nad tratwę. Uratowany! Był uratowany! Rozbitek niezdarnie próbował zatańczyć.
    Tymczasem z helikoptera spuszczono sznurową drabinkę. Mężczyzna o wychudłej, porosłej krzaczastą brodą twarzy, cały w łachmanach, został brutalnie wypchnięty na stopnie drabinki.
    Helikopter oddalił się i zniknął.
    Na tratwie było teraz dwóch rozbitków.

    "Sznycel górski"

    - Moja noga! Wcale jej nie czuję!
    Phil znęcał się nad nogą : przez spodnie chwytał ciało w garście i rozdzierał z furią. Szczypał się zapamiętale od uda po kostkę, na koniec walił wściekle pięścią w kolano. Koledzy próbowali go pocieszyć.
    - No i co z tego! To normalne! - rzekł Jerzy. - Wszyscy mamy takie samo wrażenie. Patrz!
    Jerzy kopnął Henryka w goleń z całej siły, żeby wyglądało to przekonywająco. Henryk nie mógł powstrzymać boleściwego jęku, po którym zrozpaczony Phil zalał się łzami.
    - No i sami widzicie! Chcecie mi tylko zamydlić oczy!
    Henryk uśmiechnął się krzywo.
    - Akurat w tym momencie zabolał mnie żołądek. Kopniaka nawet nie poczułem. Zresztą popatrz na Jerzego. Twoja kolej, Jurek!
    Jerzy jęknął, ale zacisnął zęby i udało mu się zdusić okrzyk. Phil odzyskał nadzieję.
    - Naprawdę nic cię nie bolało, Jureczku? Spróbuj jeszcze raz, Heniu!
    Jerzy podskoczył.
    - O nie! Co to to nie! Dosyć tego! Lepiej raz wreszcie powiedzieć mu prawdę! Mam tego dość!
    - Phil musisz być dzielny. Nie chcieliśmy ci mówić, ale skoro nalegasz, trudno. Tak odmroziłeś nogę. To straszny cios, wiem, ale nie przejmuj się, nie ma ani śladu gangreny. Jeszcze nie wszystko stracone, wyciągniemy cię stąd. Gdyby nie ta cholerna lina...
    Phil jednak nie słuchał. Płakał cicho, obmacując nogę. Henryk odwrócił się z obrzydzeniem.
    Nazajutrz noga Phila zsiniała. Poświęcili jeden koc i owinęli ją.
    - Gdyby nam się udało dostać na tę półkę, którą tam widać moglibyśmy rozpalić ognisko- rzekł Jerzy. - Patrzcie, rośnie tam kilka niskopiennych drzew. Zostało nam jeszcze pudełko zapałek.
    - Ognisko - jęknął Phil - ognisko, błagam was!
    - Zaraz, zaraz rozpalimy ognisko jak się patrzy, a ty... Uwaga! Jerzy!
    Za późno. Phil porwał pudełko zapałek, trzymane niedbale przez Jerzego. Chwycił je łapczywie i zanim pozostali zdążyli się ruszyć, zapalił jedną i zbliżył do twarzy z odpychającym wyrazem zwierzęcej radości.
    - Ciepło... bardzo ciepło... dobre, dobre ciepło! - bełkotał, śliniąc się.
    Drżącymi palcami usiłował zapalić następną, ale nie zdążył. Henryk rozłożył go celnym kopniakiem w brodę i schylił się, by odzyskać cenne pudełeczko. Na twarzy Phila odcisnęły się czerwone ślady gwoździ.
    - W drogę!
    Unieśli chorego i powędrowali w kierunku skalnego występu. Przy każdym kroku ślizgali się po oblodzonym śniegu, bezwładnie padali, a Phil wymykał im się z rąk jak szmaciana lalka. Żeby nie zjechał na sam dół zbocza, trzeba go było przywiązać, a przy tym, oczywiście, samemu nie dać się ściągnąć. Wreszcie dotarli do półki. Zanadto wyczerpani, by cokolwiek mówić, padli na ściętą mrozem ziemię i leżeli bez ruchu. Alarmujące kłucie w kończynach dolnych dodało im sił. Wstali. W każdym razie Henryk i Jerzy wstali Z trudem ułamali kilka niższych gałęzi. Wkrótce mieli już dość paliwa na małe ognisko. Rozpalenie okazało się trudne, ale możliwe. Kilka chwil później krztusili się od gryzącego dymu z wilgotnego drewna Ale i tak było to niesłychanie przyjemne.
    - Trzeba podsycać ogień, żeby nie zgasł.
    Doglądanie ogniska zlecono Philowi. Dwaj pozostali poszli tymczasem po drewno. Nadzieja wraca. Niedługo pewnie nadejdzie pomoc. Grunt to wytrzymać.
    Dwa dni później ujrzeli helikopter, krążący wysoko na północnym krańcu nieba. Machali rękoma, krzyczeli, biegali. Wszystko na nic. Helikopter krążył całe przedpołudnie i nie zauważył ich. Potem widzieli jeszcze wiele śmigłowców. A nawet, daleko na wschodzie, dostrzegli kolumnę ratowników. Wiał jednak wschodni wiatr. Krzyków trzech ludzi nie dosłyszano. Problemem numer jeden stał się jednak głód. Starali się jak najdłużej zachować kanapki, w które zaopatrzono ich w schronisku. Teraz jednak zostało po nich tylko wspomnienie. Trzeba było znaleźć coś innego.
    - Zdechniemy z głodu - rozpaczał Henryk - zdechniemy z głodu jak psy. Nie mamy nawet kości do ogryzania.
    Phil miał się trochę lepiej. Nogi nadal nie czuł, ale przynajmniej zachowywał się przyzwoicie.
    - Czy nie moglibyście poszukać jagód? - zaproponował bez uśmiechu.
    Pozostali nawet nie odpowiedzieli. Po dwóch dniach byli tak osłabieni, że nie mogli się już czołgać do drzew po następną porcję opału. To Henryk wpadł na pomysł. Pewnej nocy zbudził Jerzego i długo szeptał mu na ucho. Jerzy podskoczył.
    - Och, nie mówisz tego serio!?
    Henryk zapalił się.
    - A dlaczego nie? Czemu nie mielibyśmy tak zrobić? Ze względu na zasady moralne? Chcesz może zdechnąć bez walki? Czy zrobimy coś złego? Tak czy owak, nic z niej już nie będzie, wiesz o tym równie dobrze jak ja. Moglibyśmy ciągnąć zapałki, ale skoro on jej nie czuje, bierzmy jego.
    - Jednak... A gdyby coś poczuł?
    - E tam! Ja to załatwię.
    Henryk podczołgał się do śpiącego Phila. Zachowując wszelkie środki ostrożności, odwinął koc i podciągnął nogawkę. Uszczypnął odmrożoną łydkę. Phil nawet nie drgnął. Henryk otworzył harcerski scyzoryk o sześciu ostrzach. Jerzy zamknął oczy. Gdy je znów otworzył, Henryk trzymał gruby plaster łydki w lewej ręce; prawą wytarł nóż, zamknął go i schował do kieszeni. Opuścił nogawkę, narzucił koc i wrócił do Jerzego, ważąc na dłoni kawał mięsa.
    - Wcale nie cierpiał. Upieczemy to, będzie całkiem niezłe.
    Rozkoszny zapach pieczystego zbudził Phila.
    - Hej, chłopaki, co to, sen, czy co? Skąd wytrzasnęliście mięso?
    - To Henryk. Zabił jakieś dziwne zwierzątko. Rzucił nożem i udało mu się trafić ostrzem. Wyobrażasz sobie? Smak może być dziwny, ale nie czas teraz na wybrzydzanie, prawda?
    Phil zgadzał się w zupełności.
    Gdy mięso się upiekło, podzielili je na trzy równe części. Henryk i Jerzy uznali, że pieczeń jest pyszna. Z Philem sprawa miała się inaczej. Już przy pierwszym kęsie - poznał siebie.
    - Złodzieje! Parszywi złodzieje!
    Chciał ich bić, ale nie starczyło mu sił. Upadł twarzą w śnieg i płakał żałośnie. Jerzemu i Henrykowi zrobiło się strasznie przykro. Próbowali przemówić mu do rozsądku.
    - Rzeczywiście, może powinniśmy cię byli uprzedzić, ale to nie powód do robienia tragedii...
    - Oczywiście, dla was to żadna tragedia! Takich złodziei jak wy w ogóle nic nie obchodzi!
    - Po pierwsze, nie jesteśmy złodziejami! Podzieliliśmy dokładnie na trzy równe części. Dostałeś tyle, co my!
    - Ale dla mnie to nie to samo! Żywić się własną nogą! Zresztą nie będę mógł jej nawet tknąć! To nieludzkie!
    - Nieludzkie, nieludzkie! Łatwo ci mówić! Zresztą sam przecież masz w zwyczaju obgryzać paznokcie!
    Phil dąsał się przez cały dzień, jak niegrzeczny chłopczyk, co nie chce jeść zupki. Porcja leżała przed nim, zimna. Henryk zaproponował, by ją odstąpił, jeśli sam nie je, ale odmówił z oburzeniem. Wreszcie, wieczorem, nie wytrzymał. Przekonany, że go nie widzą, rzucił się na plaster mięsa i pożarł go. Zaraz potem zasnął, pomrukując z sytości. Nazajutrz znów był mięsny posiłek, następnego dnia też. Ogień trzaskał wesoło. Trzej mężczyźni spędzali czas patrząc w niebo, z nadzieją, że ujrzą helikoptery ratowników. Rzeczywiście, wypatrzyli dwa czy trzy, daleko na południu, lecz nie udało się zwrócić ich uwagi. Noga powoli się kończyła. Trzeba było oszczędzać. Ołówkiem wyrysowali na skórze znaki. Dzienną porcję wytyczyli linia przerywaną. Racjonowanie żywności jednak tylko odroczyło zbliżający się koniec. Pewnej nocy (zabiegu dokonywali zawsze podczas snu Phila, by nie nadwerężać jego wrażliwości ), otóż pewnej nocy ból obudził Phila. Odmrożona część nogi została skonsumowana. Po złudnej obfitości nastąpił post, który bliskość pożywienia czyniła jeszcze bardziej okrutnym i nieznośnym. Henryk, większy głodomór, płakał z bólu. A jednak to nie on, lecz właśnie Jerzy pewnego dnia spytał niewinnie:
    - A jak się miewa twoja druga noga, stary?
    - Jak marzenie. Nic się nie bój. Masuję ją rano i wieczorem. Zostanie mi przynajmniej ta.
    Następnej nocy Henryk przyłapał Jerzego na odchylaniu koca, kryjącego jedyną kończynę dolną Phila. Mimo woli nie mógł się powstrzymać, by nie życzyć akcji powodzenia. Nazajutrz, przechodząc, niby przypadkiem potrącił nogę Phila.
    - Och, przepraszam! Zabolało?
    - Nic nie szkodzi, drobiazg.
    Odtąd co noc Jerzy odsłaniał nogę Phila, a co rano Henryk podstępem mierzył stopień jej wrażliwości. Phil raz krzyczał z bólu, to znów nie reagował. Jego dziwne zachowanie zaniepokoiło przyjaciół. Tej nocy postanowili sprawę wyjaśnić. Podwinęli nogawkę. Z piersi wyrwał im się krzyk rozczarowania. Z drugiej nogi zostały już tylko resztki.
    Ten świntuch Phil zeżarł ją po kryjomu!

    *******************************
    Najpopularniejsze wątki w tym dziale:


  2. #2
    JaMajka Kryształ nie człowiek JaMajka Kryształ nie człowiek JaMajka Kryształ nie człowiek JaMajka Kryształ nie człowiek JaMajka Kryształ nie człowiek JaMajka Kryształ nie człowiek JaMajka Kryształ nie człowiek Avatar JaMajka
    Na DoFo od
    Aug 2007
    Wiek
    37
    Postów
    2,367
    Siła Reputacji
    26

    Domyślnie Odp: Roland Topor

    A co mi tam, załączam jeszcze pare, a nóz, a widelec kogoś zachęci do czytania, ja sobie zas przypomnę ze smakiem, kochanego pisarza...

    |_|Cztery róże dla Lucienne (Roland Topor)

    Tego wieczoru wróciłem do domu trochę wstawiony. Po wyjściu z biura koledzy zaprosili mnie na jednego, ale kieliszek łatwo się rozmnaża. Nie miałem o to pretensji, bo nie śpieszyło mi się w domowe pielesze. Trzeba było widzieć moją żonę w tamtym okresie, żeby mnie zrozumieć. Biedna Lucienne nie była zła. Po prostu brzydka. Grube rysy, ogromny nos, wyblakłe włosy, obwisłe piersi, nogi rozszerzające się ku dołowi, a w całym tłustym ciele ani grama wdzięku.
    Niektórzy mężczyźni poślubiają kobietę dlatego, że ucieleśnia ich ideał urody, inni dlatego, że wydaje im się inteligentna, jeszcze inni po prostu boją się samotności, więc uznają, że lepszy rydz niż nic. Tak właśnie było w moim przypadku. Po pięciu latach małżeństwa samotność wydała mi się tysiąc razy lepsza niż to ohydne towarzystwo. Zeszpecone takim potworem, życie stawało się znośne dopiero po kilku głębszych bez zakąski.
    Lucienne czekała na progu, ze zwykłym wyrazem stoickiego męczeństwa, wyrazem, który miał bolesny przywilej czynienia jej niemiłej twarzy jeszcze nieco brzydszą.
    - O której godzinie się wraca? I do tego w takim stanie!
    Wyjąkałem kilka słów, rzuciłem się do barku i odkorkowałem butelkę whisky. Lucienne rozpaczała nadal.
    - Wiecznie pijany! Czy jesteś aż tak nieszczęśliwy? Czyż nie jestem dla ciebie dobra? Czy nie spełniam wszystkich twoich zachcianek? Oczywiście, ja nie jestem modelką! W porównaniu z siksami z biura wydaję ci się nieciekawa!
    Nawet nie próbowałem odpowiadać. Doskonałe znam scenariusz dramatu. Zaraz zacznie płakać. To znaczy oczy się jej zaczerwienią, a po brodzie pocieknie ślina. Znów będę musiał uważać, żeby na nią przypadkiem nie spojrzeć, bo inaczej całą noc będą mnie męczyć koszmarne sny. Whisky była marki "Cztery Róże". Zazwyczaj pijałem tylko szkocką, mimo to nalałem sobie pełną szklaneczkę i wypiłem jednym haustem. Za plecami słyszałem dalszy ciąg litanii:
    - Myślisz, że to życie dla młodej kobiety? Siedzieć w domu i czekać, aż mąż pijaczyna wróci po nocy? Myślisz, że to jest życie? Pierwsze łzy pewnie już kiełkowały. Odwróciłem się gwałtownie, by rzucić kąśliwą uwagę o jej wdziękach, lecz zamarłem z rozdziawionymi ustami. Pusta szklanka wypadła mi z rąk i strzaskała się o podłogę.
    - No, co? Czemu wytrzeszczasz oczy? Nigdy mnie nie widziałeś? Przetarłem powieki. Nie, zjawa nie zniknęła. Po dłuższej chwili udało mi się powiedzieć:
    - Ależ, Lucienne... Jesteś... jesteś piękna!
    Skrzywiła się zabawnie i zalała łzami. Przyglądałem się jej z ciekawością. Nawet w tym stanie była piękna, że aż dech zapierało. Perły spadały z jej błękitnych, porcelanowych oczu, wargi czerwone pulsowały niczym biblijne owoce, jędrne piersi unosiły się rozkosznie, złote włosy okalały twarz świetlistą aureolą. Musiałem usiąść. Lucienne spojrzała na mnie oczami pełnymi wyrzutu.
    - Kpisz sobie ze mnie? Bawi cię to? Sprawia ci przyjemność dręczyć mnie i poniżać! Wiem, że jestem brzydka, ale przecież to nie moja wina. Miej trochę litości, nie znęcaj się nade mną.
    - Ależ, Lucienne, ja wcale nie żartuję. Zapewniam cię, że mam teraz przed sobą najpiękniejszą kobietę, jaką w życiu widziałem. Jesteś piękna, nie masz pojęcia, jaka piękna! Chciałoby się zobaczyć cię i umrzeć! Lucienne przyglądała mi się z niepokojem.
    - Dobrze się czujesz, Dan? Aż tyle wypiłeś? Nie zdawałam sobie sprawy. Chcesz się położyć?
    - Nie! Czuję się całkiem dobrze! Wprost cudownie! Och, jakże jesteś piękna, Lucienne! Jak to możliwe!? Ledwo wymówiłem te słowa, a już wiedziałem, JAK TO MOŻLIWE! Butelka "Czterech Róż", oczywiście! Żona widać przeprowadziła to samo rozumowanie, bo zauważyłem, że spogląda na butelkę z wdzięcznością. Potem pobiegła do lustra i krzyknęła z zachwytem: Och, Dan! to prawda! Jestem piękna, jestem piękna! Śmiała się i płakała na przemian. Śpiewała, głosem przerywanym łkaniem i czkawką: - Jestem piękna, jestem piękna, jestem piękna, piękna, piękna, piękna, pięęęknaaa! Spędziliśmy cudowne godziny niczym pierwszy raz zakochani. Lucienne była wspaniała, delikatna, wzruszająca. Łzy napływały mi do oczu, kiedy opowiadała o życiu ze mną, o mojej brutalności i braku szacunku, o swojej rozpaczy. Miałem wrażenie, że trzymam w ramionach żonę kogoś innego, jakiegoś chama, brutala, niegodnego skarbu, jaki posiada. Położyliśmy się wcześniej niż zwykle. Nazajutrz rano miałem oczywiście kaca. O wiele większy ból sprawiał mi widok odrażającego stworu, który leżał obok, chrapał bezwstydnie i czule przytulał się do mojej piersi. Czknąłem z obrzydzenia i pobiegłem do łazienki. Więc to był tylko piękny sen! Złudzenie wywołane nadmiarem alkoholu. Zresztą, cóż innego mi pozostało? Nalałem sobie pełną szklaneczkę "Czterech Róż" i wypiłem jednym haustem, jak lekarstwo. Czyniąc to, nie spuszczałem żony z oczu. Nic się nie wydarzyło. Ze zmartwienia wypiłem jeszcze jedną szklaneczkę. I cud się powtórzył. Rozwalony na łóżku gruboskórny stwór przeobraził się w istotę baśniową. W tym momencie Lucienne otworzyła oczy. Natychmiast odpowiedziałem na pytanie, które ją martwiło.
    - Najdroższa! Jesteś z każdym dniem coraz piękniejsza! Płacząc ze szczęścia, wyciągnęła ku mnie ramiona. Przytuliliśmy się. Zaczął się miodowy miesiąc. Gdy tylko uroda żony bladła, solidny łyk "Czterech Róż" przywracał jej poprzedni blask. Czasem, stojąc przed lustrem, Lucienne wołała z łazienki:
    - Dan, nie miałbyś ochoty się czegoś napić? Mam wrażenie, że to zanika. Wypijałem szklaneczkę i teraz ja z kolei wołałem:
    - Czy to wraca?
    - Tak, już jest. Dziękuję, Dan!
    - Nie ma za co, kochanie.
    Odtąd dom nasz był zawsze pełen gości. Znajomi chętnie wpadali wieczorami, bez uprzedzenia. Nie mogli pojąć, skąd w Lucienne ta nagła zmiana? Próbowali pociągnąć mnie za język:
    - W dzisiejszych czasach chirurgia plastyczna naprawdę czyni cuda! - Operacja musiała drogo kosztować? - Czy to bardzo bolesne?
    Zamiast odpowiedzi uśmiechałem się, nie zapominając przy tym napełnić kieliszka.
    Pewnego dnia zwymiotowałem krwią. Wezwany lekarz uprzedził, że jeśli nadal będę pił w takim tempie, zostały mi najwyżej dwa lata życia. Tymczasem wysłał mnie na kurację do prywatnej kliniki, a potem na rekonwalescencję nad morze. Od czasu choroby nie widziałem Lucienne. Nie odwiedziła mnie w klinice ani nie pojechała ze mną nad morze. Powód był oczywisty. Nie ośmielała się pokazać mi na oczy. Pisała jednak. Listy rozdzierające. Co się z nią stanie skoro ja nie mogę już pić? Jej uroda przepadła na zawsze. Zarazem uleciała też nasza miłość. Myśli o samobójstwie. W odpowiedzi słałem bezładne apele, mętne obietnice, zwodnicze argumenty, w które sam nie wierzyłem. W istocie byłem, zrozpaczony. O ile kochałem jedną Lucienne, o tyle nienawidziłem drugiej. Odkładałem, ile się da, termin powrotu do domu, lecz nadszedł dzień, kiedy nie było to już możliwe. Trzęsąc się zawczasu z obrzydzenia, wetknąłem klucz w zamek. Jakże będę mógł znieść widok ohydnej Lucienne, odpychającej Lucienne, nieznośnej Lucienne? Już dwa tygodnie nie pisze. Czyżby rzeczywiście popełniła samobójstwo, jak zapowiadała? Wchodząc do mieszkania, nieomal tego pragnąłem. Lucienne leżała w łóżku. Spała.
    Nigdy jeszcze nie była tak olśniewająco piękna. Poczułem jakbym dostał pałką w łeb. Już od dawna nie miałem w ustach kropli alkoholu. A więc znalazła sobie innego magika! Kto to taki? Pewnie któryś z moich przyjaciół. Zebrało mi się na wymioty. Na palcach wróciłem do drzwi. Byle jej nie zbudzić, byle jej tylko nie obudzić! Nie zniósłbym widoku jej oczu. Lepiej odejść bez hałasu, bez zbędnych słów. W ten sposób będę mógł wmówić sobie, że umarła. W chwili gdy przekraczałem próg, wypowiedziała głośno moje imię.
    - Dan!
    Zamarłem, lecz nie odpowiedziałem.
    - Dan, wiem, że tu jesteś. Wiem, że chcesz sobie pójść.
    Wzruszenie ścisnęło mi gardło.
    - Dan, kocham cię.
    "A co z tamtym - pomyślałem. - Czyżby był tylko narzędziem?"
    - Nie ma żadnego tamtego - rzekła Lucienne, jakby czytała w moich myślach - To ja sama.
    - Coś ty - rzuciłem ochrypłym głosem - wzięłaś się za picie? Ależ to tylko odroczenie! Przyjdzie chwila, że zachorujesz jak ja! Lucienne stanęła w drzwiach sypialni. Drżała z emocji.
    - Ależ, Dan, to nie "Cztery Róże" tak na mnie działają, to tran z wątroby wątłusza. Będę go mogła pić całe życie. Nie jest wprawdzie zbyt smaczny, ale i tak warto się poświęcić. Bo teraz jesteś taki piękny, Dan, taki piękny...

  3. #3
    JaMajka Kryształ nie człowiek JaMajka Kryształ nie człowiek JaMajka Kryształ nie człowiek JaMajka Kryształ nie człowiek JaMajka Kryształ nie człowiek JaMajka Kryształ nie człowiek JaMajka Kryształ nie człowiek Avatar JaMajka
    Na DoFo od
    Aug 2007
    Wiek
    37
    Postów
    2,367
    Siła Reputacji
    26

    Domyślnie Odp: Roland Topor

    |_|Dobry uczynek (Roland Topor)

    Stary pan Scrouge nie mógł zasnąć. Męczyły go najróżniejsze dziwne myśli, do których nie był przyzwyczajony. Zupełnie jakby worek z myślami, nie tknięty przez siedemdziesiąt sześć lat, nagle pękł. Stary pan Scrouge przewracał się w łóżku z boku na bok. Wraz z tymi poruszeniami przed otwartymi oczyma zmieniały się obrazy. Jedna po drugiej defilowały postaci, które w życiu spotkał, a z którymi nie udało mu się zaprzyjaźnić. Znów oglądał twarze kobiet, które pozostały obce, bo bał się zakłócić swój wygodnicki tryb życia. Przypomniał sobie żebraka, któremu odmówił kawałka chleba, i zagubionego na środku ulicy ślepca; udał wtedy, że go nie widzi. Stłumił łkanie. Nagle poczuł straszliwy chłód. Zadrżał. Owinął się kocami cały, łącznie z głową, żeby się ogrzać własnym ciepłem. O północy dobiegło go dwanaście uderzeń zegara, przytłumionych grubą warstwą wełny. Potem zdawało mu się, że słyszy jakieś krzyki. Jednym ruchem z całej siły odrzucił koce. Słuchał. Nie mylił się. Słabnący głos krzyknął jeszcze kilka razy:
    - Ratunku!
    Pan Scrouge mieszkał przy Nabrzeżu Grands-Augustins. Głos należał zapewne do jakiegoś nieszczęśliwca, który wpadł do Sekwany. Nie bacząc na chłód, wstrząsający zasuszonym ciałem, szybko narzucił szlafrok, wsunął kapcie i wybiegł na dwór. Przeszedł ulicę, wychylił się przez balustradę i wpatrzył w czarną toń. Jakiś człowiek poruszał się niezdarnie, jakby uwięziony w kleistej mazi.
    - Jestem stary - pomyślał pan Scrouge - cóż mi jeszcze w życiu pozostało? Jeżeli teraz uratuję tonącego człowieka, osiągnę więcej satysfakcji niż przez całe lata nędznej egzystencji. Odważnie przekroczył balustradę i dał nurka.
    Od razu poszedł na dno, bo miał serce z kamienia.



    Egzekucja.

    Skazańca przywiązano do słupa. Był człowiekiem lat około czterdziestu o spokojnym wejrzeniu i wysokim czole intelektualisty. Oficer zasłonił mu oczy opaską.
    - Możecie zabronić mi patrzeć, ale nie możecie zabronić całemu światu, by widział was i osądzał.
    - Zamknij się - odparł oficer zmęczonym głosem.
    - Obrażając mnie, usiłuje pan znieważyć wolność.
    - Dobra, dobra - westchnął oficer.
    Wolnym krokiem wrócił do plutonu. Skazaniec usłyszał szczęk repetowanych karabinów. Krzyknął:
    - Niech żyje wolność!
    Czekał na uderzenie kul o ciało i na ból ... Mijały sekundy, potem minuty. Oficer wydał komendę:
    - Cel!
    Człowiek zesztywniał. I znowu nic. Czas dłużył się w nieskończoność. Ostatnie chwile życia... Nic.
    - Niech żyje wolność! - powtórzył skazaniec.
    Lecz gdyby mógł widzieć pluton egzekucyjny, nie wysilałby się. Żołnierze porzucili karabiny. Spuścili spodnie i wszyscy razem, korzystając z tego, że ich nie widzi, załatwiali się, kucnąwszy w kurzu.


    |_|Pokarm duchowy (Roland Topor)

    Dziecko nasłuchiwało w ciemności z otwartymi oczyma. Cisza panująca w sypialni uspokoiła je. Z trudem wygrzebało wilgotne nogi z plątaniny prześcieradeł. Znów wysłuchało, potem wyskoczyło z łóżka. Wielka głowa kretyna chwiała się na cieniutkiej szyi, kiedy skradało się do drzwi. Czepiając się poręczy, z trudem zeszło po schodach. W hallu ogarnął je strach, lecz budzące się nieznane pragnienie okazało się silniejsze. Dziecko weszło do biblioteki.
    Tam właśnie opiekunki znalazły je rano, śpiące w fotelu z rozłożona na kolanach grubą książką pt. Krytyka czystego rozumu.
    Lekarz Ośrodka zbadał je, lecz stwierdził tylko lekkie przeziębienie. Zaniepokoił się jednak, kiedy po posiłku debil opuścił towarzyszy zabaw i wrócił do biblioteki. Ukończywszy Krytykę czystego rozumu zabrał się za Krytykę praktycznego rozumu, by wreszcie pogrążyć się w Dziełach zebranych Leibniza.
    Dokładny kwestionariusz i cała seria testów wykazały, że debil nie tylko nie pamięta nic z tego co przeczytał, ale w dodatku jego poziom umysłowy wyraźnie się obniża. A on czytał i czytał... Przeleciał całą bibliotekę. Bolała go głowa.
    Zdecydowano się na operację.
    Podczas gdy chirurg szykował się do trepanacji, asystujący lekarz żartował:
    - Zobaczy pan, wszystkie książki wyskoczą nam prosto w nos jak diabeł z pudełka!
    Nie książki jednak wyszły, tylko długa, biaława wstążeczka, która skręcała się teraz na posadzce sali operacyjnej.
    - Mój Boże - zaklął chirurg, wycierając czoło - glista mózgowa ! Pierwszy raz widzę coś takiego!
    Mijały dni, a potem tygodnie. Dziecko było chyba wyleczone.
    Pewnej jednak nocy, znów zeszło do biblioteki. Owładnęła nim na nowo czytelnicza pasja.
    Gdy lekarz Ośrodka zrozumiał, potrząsnął głową.
    - Trzeba powtórzyć. Łebek został w środku.


    Przechodnia dłoń (Roland Topor)

    Józef Pechowiec wymyślił klej fizjologiczny nie z umiłowania Nauki, ani też dla Sławy. W istocie myślał o zastosowaniu bardzo konkretnym. Nie bez powodu przezywano go Pechowcem. Już w dzieciństwie koledzy wyśmiewali go i obrzucali szyderstwami:
    - Niefart! Niefart! - wrzeszczeli mu za plecami.
    Przylgnęło do niego jednak przezwisko "Pechowiec". Dla nikogo bowiem nie było tajemnicą, że na lewej dłoni Józefa widniała najdziwniejsza linia życia, jaką sobie można wyobrazić. Linia komiczna, absurdalna, głupia, haniebna, nie na miejscu, linia przerywana.
    Pomysł Józefa był prosty: wymienić dłoń. Przyswoić sobie, dzięki fizjologicznemu klejowi, rękę z przyzwoitą linią życia. Zaczął więc od tego, że dobrze wymierzonym ciosem sierpu pozbawił się lewej ręki. Balsam własnego wyrobu pozwolił zatamować krwotok. Potem, zaopatrzony w tubę kleju, Józef Pechowiec wyruszył na polowanie na dłonie. Oczywiście była noc. Pierwszego napotkanego na ulicy przechodnia powalił, odciął mu lewą rękę i przeszczepił ją sobie na miejscu. Nieszczęsna ofiara skręcała się jeszcze z bólu na brudnej płycie chodnika, a Józef Pechowiec już otwierał drzwi swojego mieszkania cudzą ręką. Niestety, gdy przyjrzał się nowej dłoni w świetle elektrycznej żarówki, stwierdził z rozpaczą, że ma wyjątkowo krótką linię życia. Józef rozmyślał całą noc. O świcie zasnął z mocnym postanowieniem : poświęci resztę życia na szukanie dłoni z najdłuższą linią. Tak też uczynił. Udawał, że umie wróżyć z ręki. Dzięki temu mógł towar dokładnie obejrzeć, zanim go sobie przywłaszczył. Jeśli badana dłoń okazywała się wyjątkowa - brał ją. W krótkim czasie osiągnął zadziwiająco długą linię życia. Nie był jednak całkiem zadowolony. Dużo podróżował. Kiedy tylko czyjaś linia wydawała mu się dłuższa od własnej, musiał ja mieć. Doszło nawet do tego, że pod pozorem chiromancji prześwietlał dłonie, by mieć pewność, że się nie myli.
    Pewnego dnia, gdy Pechowiec wędrował polną drogą, wpadła mu w oko otwarta dłoń. Należała do śpiącego na trawie człowieka, widać zażywającego wypoczynku. Józef nie wierzył własnym oczom. Nawet w najśmielszych marzeniach nie wyobrażał sobie, że może istnieć taka linia życia. Szeroka, rozłożysta długa jak biczysko, słowem - wspaniała! Józef długo podziwiał ją okiem znawcy. Potem, z wprawą zawodowca, uciął rękę i dokonał zamiany. Mężczyzna skulił się z bólu. Szybko się jednak opanował.
    - Dziękuję - wybełkotał, patrząc w ziemię. Józef wybałuszył oczy ze zdumienia. Po raz pierwszy ofiara dziękowała.
    - Nie ma za co.
    - Ależ owszem, jest. Bardzo, bardzo dziękuję - powtórzył człowiek patrząc z uporem w ziemię.
    Józef poszedł za jego wzrokiem. Zobaczył coś jakby linię życia uciekającą po trawie. Ze zgrozą spojrzał na lewą dłoń. Nie miała żadnej linii. Ujrzał dwa ślady, zostawione przez zęby żmii.


    Wróżka inna niż wszystkie (Roland Topor)

    Każdy zna historyjkę o trzech życzeniach: zjawia się nagle wróżka i prosi, żeby wyrazić trzy życzenia, a ona je spełni. Któż z nas nie nasłuchał się tej ponurej historii aż do znudzenia? Nawet ja, który spędziłem męczeńskie dzieciństwo w domu, gdzie rodzice na zmianę walili mnie żelazną sztabą po głowie, słyszałem ją tysiące razy. Cóż za bezwstydne kłamstwo! Jak można opowiadać takie idiotyzmy? Lepiej jednak, jeśli opowiem o tej przygodzie od początku.
    Pewnego dnia, gdy ojciec, pijany bardziej niż zwykle, wbił mi właśnie w czoło gruby gwóźdź i powiesił na nim obraz, który ośmieliłem się skrytykować, powiedziałem sobie w duchu:
    "Byłoby pocieszające, gdyby zjawiła się wróżka i odstawiła ten numer z trzema życzeniami." Ledwo tak pomyślałem, a już ktoś pukał do drzwi. Ojciec rozwalony na podłodze, trawił jabłecznik, a matka zbyt obficie krwawiła z rany w plecach (zawsze widywałem ja z nożem między łopatkami) by móc się ruszyć. Poszedłem otworzyć. Na progu naszej ubogiej rudery stała stara kobieta o koszmarnie nędznym wyglądzie. Powiedziała:
    - Dzielny młody człowieku, czy mógłbyś dać mi tysiąc franków?
    Byłem jeszcze pogrążony w myślach o wróżce, więc kucnąłem przy ojcu, wyciągnąłem mu z wewnętrznej kieszeni portfel i podałem staruszce banknot. Widziałem jak spoziera na resztę pieniędzy.
    - Mógłbyś dać mi jeszcze jeden?
    - Dobra, ale to już ostatni.
    Skinęła głową, zezując straszliwie. Papierki zniknęły w fałdach spódnicy. Pomyślałem:
    "Zachowałem się jak idiota! Jeżeli ona jest wróżką, to ja jestem..."
    W tym momencie westchnęła i mruknęła:
    - No, do dzieła, mały. Powiedz dwa życzenia, a zostaną spełnione.
    - Jak to dwa życzenia? Dlaczego nie trzy?
    - Dałeś mi dwa banknoty, o ile sobie przypominam!
    - Jeżeli tylko o to chodzi...
    Podszedłem do ojca i wyłuskałem mu jeszcze jeden banknot. Stara schowała pieniądze, mrucząc pod nosem:
    - Trochę za późno, no ale trudno. Mów te trzy życzenia.
    Zacząłem się zastanawiać, ale niepotrzebnie. Zaraz usłyszałem własny głos, który mówił:
    - Chcę być bogaty. Najbogatszy na świecie.
    Stara z jękiem uniosła ramiona w górę.
    - A skąd ja ci wezmę? Jak myślisz, dlaczego mi przyszło żebrać u takich golców jak ty? Gdybym miała tyle pieniędzy, żeby z ciebie zrobić bogacza, to najpierw kupiłabym sobie przyzwoite ubranie. Nie mam co włożyć na grzbiet, nie mam nawet za co ufundować sobie kuracji odmładzającej!
    - Nie może pani dać mi bogactw!?
    - No przecież mówię! Był czas, że mogłam. Kiedyś dałam bogactwa całej kupie ludzi. Ale moje zasoby się wyczerpały. Niefortunna spekulacja, rosyjskie pożyczki, kryzys 1929 roku.... Słowem - nie mam grosza. Jestem zrujnowana i tyle. Trudno mi było do tego przywyknąć. Ma się tę godność osobistą. Ale, chociaż uboga, jestem przynajmniej schludna.
    - Tak...
    Zamyśliłem się.
    - W takim razie - podjąłem po długiej, kłopotliwej ciszy - pragnę miłości.
    Twarz jej się rozjaśniła.
    - Nic łatwiejszego.
    Mrugnęła szelmowsko i zaczęła się rozbierać.
    - Co!? Zwariowała pani? Prosiłem o miłość!
    - Doskonałe rozumiem. Trzy tysiące dopłaty.
    - Co?
    Rozsierdziła się.
    - Słuchaj no, nie wyobrażasz sobie chyba, że oddam się takiemu matołkowi za darmo!? Trzy tysiące to chyba rozsądna cena?
    - Dobra, nie mówmy już o tym. Nie chcę miłości.
    Zaczęła tupać.
    - Już powiedziałeś, już powiedziałeś, nie możesz się wycofać! Musisz przez to przejść mały, czy chcesz, czy nie...
    Wyłuskałem ojcu następne trzy banknoty... Kiedy już było po wszystkim, spytała:
    - A trzecie życzenie?
    - Trzecie? Przecież spełniła mi pani dopiero jedno?
    - A bogactwa? Prosiłeś o bogactwa!
    - Ale ich nie dostałem!
    - No i co z tego? Życzenie było. Zresztą, niech ci będzie, mam do ciebie słabość. Wal drugie życzenie, skoro tak się targujesz!
    - Chcę siły i potęgi. Chcę zostać panem świata!
    - Wszyscy tacy sami! Nie jesteś zbyt oryginalny. No , skoro sobie życzysz...Zbliż się. Ależ nie!
    Jaki on głupi! Podejdź, nic się nie bój!
    Nie czułem się zbyt pewnie, ale nie miałem już nic do stracenia. Chwyciła mnie za rękę i zaczęła wykręcać.
    - Nie prosiłem o naukę dżudo, tylko o siłę!
    - To na jedno wychodzi! - oświadczyła stanowczo - patrz, jak to się robi. Chwytasz rękę tak, stawiasz nogę tu, popychasz i ...hop! Nie, poczekaj, to nie tak. Stawiasz nogę tu, nie... o, tutaj. Do licha, nie mogę sobie przypomnieć. Czekaj, zajrzę do instrukcji.
    Z fałd spódnicy wyciągnęła broszurkę bez okładki, upaćkaną tłustymi plamami.
    - Nie masz czasem okularów? Zapomniałam moich. Nie? No, trudno. Nauczę cię innego chwytu.
    Stań tutaj.
    - Nie, nie trzeba. Umiem już dość.
    - Dobra, dobra mnie tam wszystko jedno. A trzecie życzenie?
    - Zdrowie.
    Spojrzała na mnie z niepokojem.
    - Co cię boli?
    - Nic mi nie jest. Po prostu chcę być zawsze zdrowy.
    Wybuchnęła śmiechem.
    - Dobre sobie! Tylko zawsze? Słuchaj, dam ci niezawodne lekarstwo.
    Poszperała w spódnicy i wyciągnęła fiolkę tabletek.
    - Masz tu aspirynę. Na bóle głowy wprost cudowna.
    - Ale mnie głowa nigdy nie boli, nigdy! Rodzice tłukli ją żelaznym prętem, aż całkiem stała się nieczuła.
    - No to na co się skarżysz? Zresztą, dam ci kilka rad, jak być zdrowym. Spójrz na mnie. Jak myślisz, ile mam lat?
    Wyglądała tak staro, że pytanie nie miało najmniejszego sensu. Czyż można odgadnąć wiek gór?
    - Trzydzieści dwa!- oświadczyła z triumfem. - I mogę powiedzieć, że użyłam życia! Co ty na to?
    - Jak to możliwe?
    - To proste.
    Rzuciła niespokojnie okiem na jęczących na podłodze rodziców, jakby się bała, że usłyszą.
    - Trzeba się prosto trzymać, nie chodzić bez czapki w kwietniu i pić grog, dużo grogu. Grog jest pyszny. Nie masz czasem jakiejś resztki w garnku?
    - Nie, przykro mi, ale nie mam.
    Skrzywiła się zawiedziona.
    - No dobra, to sobie idę.
    Nagle wpadła mi do głowy pewna myśl.
    - Jeżeli dam pani jeszcze tysiąc, czy będę mógł wyrazić ostatnie życzenie?
    Jej oczy błysnęły chciwie.
    - No pewnie!
    - Chciałbym się pozbyć widoku rodziców. Walą mnie po głowie, szarpią mi włosy i nerwy.
    Jak pani to zrobi, pani sprawa, bylebym ich więcej nie oglądał!
    - Dobra mały, to się łatwo da zrobić. Przyznaję, że nie ma w nich nic pociągającego.
    Ty za to jesteś milutki.
    - Dosyć gadania! Skończmy z nimi! Niech mi pani zabiera te pokraki sprzed oczu!
    - Nic się nie martw! Czeka cię niespodzianka. Zamknij oczy!
    Opuściłem powieki. Straszliwy ból wyrwał ze mnie zwierzęce wycie.
    - Otwórz oczy.
    Otworzyłem, ale nic się nie zmieniło. Usłyszałem głos staruchy:
    - Ciao, mały! Jak będziesz miał za dużo grogu, to pamiętaj o mnie! Nie zapomnij przemyć oczu spirytusem, bo nie wiem , czy szpilka była czysta!
    Nigdy więcej nie ujrzałem rodziców.


    Wstawać! (Roland Topor)

    Pewien miliarder miał taką zachciankę: kazał zbudować olbrzymie łóżko. Oczywiście wszystko było na miarę monumentalnego łoża: rozległe koce i prześcieradła, monstrualne poduszki i ogromne pierzyny.
    Miliarder nie był żonaty. Zasypiał wieczorem na jednym końcu łóżka, a budził się rano w drugim. Miał sen kroczący. Żeby się pod kołdrą nie udusić, kazał wywiercić otwory wentylacyjne. Powstało istne podziemne miasto. Fałdy prześcieradeł były głębokie jak rzeki i szerokie jak ulice. Nosiły zresztą nazwy ulic. Była tam ulica Giełdy, Bulwar Zachodzącego Słońca, Aleja Forda...
    Pewnej nocy, gdy miliarder spał spokojnie na rogi ulic Mennicy i Leżącego Serca, ciężka dłoń spadła mu na ramię i potrząsnęła nim.
    - Wstawać ! - rozkazał głos policjanta. - W naszym mieście nie chcemy włóczęgów!


    Wybawcy (Roland Topor)

    Dziwny widok roztoczył się przed oczyma Ziemian, gdy wysiedli ze statku kosmicznego na tej planecie w odległej galaktyce. Powierzchnia globu, jak okiem sięgnąć była gładka i płaska. Żadnych wzniesień, żadnej roślinności, nic tylko klatki. Długi rząd klatek, aż po horyzont. Kształtem przypominały nieco pomieszczenia, w jakich na ziemi trzyma się ptaki, ale zawierały coś zupełnie innego.
    To co zawierały przypominało nieco ludzi.
    W każdej klatce siedział jeden człekopodobny.
    Jak długo trwała ich niewola ? Zapewne długo, bo sprawiali wrażenie dziwnie bezwładnych.
    Ziemianom na ten widok krajały się serca.
    - Trzeba ich uwolnić! Natychmiast!
    - Cóż za tyran zgotował im taki los!?
    - Śpieszmy się. Może gdzieś niedaleko kręcą się strażnicy?
    - A jeśli on są niebezpieczni?
    Dowódca wyprawy zabrał głos:
    - Uwolnimy ich z zachowaniem wszelkich środków ostrożności. Nie wyglądają groźnie, biedaczyska!
    - A nawet gdyby, to nie możemy ich tak zostawić!
    Zbliżyli się do pierwszej klatki. Człekopodobny patrzył na nich, nie okazując najmniejszego wzruszenia. ani strachu, ani wdzięczności, nic. Wydał tylko kilka dziwnych dźwięków, nie zadając sobie nawet trudu otwarcia ust.
    Kapitan uśmiechnął się do niego serdecznie.
    - Biedny przyjacielu, nic nie rozumiem z twoich wywodów. Najpierw cię stąd wyciągniemy, a potem przyjdzie czas na naukę języków obcych.
    Członkowie załogi nie zwlekając wzięli się do piłowania krat. Gdy skończyli, więzień zmarł.
    Zakłopotany kapitan zwrócił się do lekarza pokładowego:
    - Co pan o tym sądzi?
    - Hm, trudno powiedzieć. Może wzruszenie, wywołane odzyskaniem wolności, okazało się za silne. Serce, lub jakiś jego odpowiednik, nie wytrzymało. Będziemy ostrożniejsi przy następnych.
    Podeszli do drugiej klatki. Zanim jednak zabrali się do piłowania, pokazali człekopodobnemu na migi, co zamierzają zrobić. Jedyną odpowiedzią były dwa czy trzy niewyraźne jęki. Tak jak poprzedni, i ten więzień nie przeżył odzyskania wolności. Wyzionął ducha, gdy upadła ostania krata.
    Zrobili jeszcze dziesięć prób, wszystko na nic.
    Kapitan wybuchnął:
    - Nędzni niewolnicy! Tak się przywiązali do upokarzającej sytuacji, że wolność ich zabija! Muszą mieć klatkę, żeby żyć! Ale ja ich uwolnię, uwolnię, choćby od tego wszyscy mieli zdechnąć!
    Ludzie z coraz większą wściekłością i uporem piłowali kraty, a więźniowie umierali. Lekarz wrócił do pierwszej klatki, by zbadać zwłoki. Nieco później podszedł do niego kapitan z resztą załogi.
    Jak okiem sięgnąć, widać było teraz rozbebeszone klatki i trupy człekopodobnych.
    - Ani jeden - mruczał kapitan - ani jeden nie przeżył.
    Lekarz podniósł się znad ciała, które właśnie zbadał. Miał dziwny wzrok.
    - To nie klatki, to ich kręgosłupy.


    Zęby wampira (Roland Topor)

    Wiatr wył w gałęziach cyprysów. Profesor van Gunt, z czarną teczuszką trzymaną dłoni, w prawej bo lewa była zajęta ochranianiem zagrożonego przez burzę cylindra, z trudem posuwał się naprzód Wdali zawył piesi księżyc poczerwieniał.
    - Idealna pogoda dla wampirów - mruknął profesor. Ścisnął mocniej rączkę czarnej teczki. Wampiry go nie przerażały. Zlikwidował ich w życiu tyle, że nie zostało już chyba wiele. Nagle wyrosło przed nim wielkie gmaszysko. Można by sądzić, że jest opuszczone, gdyby nie słabe światełko, tlące się w jednym z okien. Van Gunt oderwał na chwilę rękę od nakrycia głowy i zakołatał do drzwi. Po długim oczekiwaniu dał się słyszeć głośny brzęk łańcuchów i drzwi otwarły się z jękiem. Na progu stał bardzo stary człowiek z przerażającą twarzą.
    - Czy udzieli pan gościny zbłąkanemu wędrowcowi? - spytał van Gunt.
    Staruszek mruknął potakująco. Usunął się na bok, by puścić gościa. Gdy przechodzili przez salon, gdzie płonące drwa rzucały tajemnicze blaski, van Gunt zauważył rozłożone na stole katalogi.
    - Jest pan filatelistą?
    Starzec zadrżał.
    - Im mniej się mówi o pewnych sprawach, tym lepiej.
    Nie zamienili już ani jednego słowa. Pokój profesora był lodowaty, ale wygodny. Van Gunt wkrótce zasnął. Zbudził go przeraźliwy krzyk. Nie tracąc czasu na ubieranie, zbiegł do salonu. Oświetlony blaskiem dogasającego w kominku ognia, stary człowiek konał, leżąc na podłodze. Van Gunt ze zgrozą stwierdził, że nieszczęśnik stracił prawie całą krew. Dwa ślady na szyi wskazywały, w jaki sposób.
    - Wampir - zakrztusił się profesor.
    Przyklęknął i podniósł znaczek, który wypadł z otwartego albumu. Spośród ząbków znaczka wystawały dwa monstrualnej wielkości, ostre i zakrwawione kły. Rysunek przedstawiał mężczyznę o twarzy niezdrowej i okrutnej.
    - Hrabia Drakula!
    Van Gunt poszperał w teczce, którą zabrał na wszelki wypadek. Wyciągnął wykałaczkę i przekłuł znaczek w miejscu, gdzie powinno znajdować się serce. Wizerunek hrabiego Drakuli zmętniał, a po chwili zniknął. Profesor przywłaszczył sobie zbiór znaczków, a przy okazji nie zapomniał też o srebrach.

  4. #4
    SPAMER stern Wie o co chodzi stern Wie o co chodzi Avatar stern
    Na DoFo od
    Aug 2006
    Postów
    4,499
    Siła Reputacji
    23

    Domyślnie Odp: Roland Topor

    Stary pan Scrouge nie mógł zasnąć. Męczyły go najróżniejsze dziwne myśli, do których nie był przyzwyczajony. Zupełnie jakby worek z myślami, nie tknięty przez siedemdziesiąt sześć lat, nagle pękł. Stary pan Scrouge przewracał się w łóżku z boku na bok. Wraz z tymi poruszeniami przed otwartymi oczyma zmieniały się obrazy. Jedna po drugiej defilowały postaci, które w życiu spotkał, a z którymi nie udało mu się zaprzyjaźnić. Znów oglądał twarze kobiet, które pozostały obce, bo bał się zakłócić swój wygodnicki tryb życia. Przypomniał sobie żebraka, któremu odmówił kawałka chleba, i zagubionego na środku ulicy ślepca; udał wtedy, że go nie widzi
    Gorzkie...Też czasem nachodzą mnie takie myśli ale co zrobić takie życie. Często jesteśmy zbyt wygodni czy zblazowani, a wielu dosłownie idealnych dla nas ludzi ginie nam z oczu lub sami je omijamy. Fakt, że czasem nie zawsze jest odpowiedni czas dla którejś ze stron.

+ Odpowiedz na ten temat

Thread Information

Users Browsing this Thread

Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten temat. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)

     

Podobne wątki

  1. Roland Topor - DOKTOR JEKYLL I MISS HYDE
    By switas in forum Książka
    Odpowiedzi: 1
    Ostatni post / autor: 24-04-06, 21:34

Uprawnienia

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów